Czytaj

  • Miasto

    Raz, dwa.. i więcej nie powiem. Jeszcze by się wydarzyło. Jeden i dwa, obracam radełkowaną krawędź losu. Srebrzy mi w palcach i kusi przypadek kolejny. Zasrebrzyło wreszcie i reszką stoczone na podłodze. Nie powiedziało o niczym. Powiedziało, że i tak nie wiem. Czy to, że odwrócę twarz i odejdę nie jest rzutem następnym?

    W mieście dmie wiatr bezwzględny. Liście, co w kompost nie spłynęły kanałem atakują mnie zajadle i ćmi w ręce żar papierosa niespokojnie. Tylko kroki miarowe, pewnie oddalają mnie od celu. Początek zimy nie zawiódł wcale. Oszczędziła puchu białego, czapek i szali. Zachowała obojętność i bezlitosność krajobrazu. Pozostanę sobą jeszcze jeden dzień dłużej, nie schowany w bezkształt materiału.
    Czuję się trochę jak w stolicach świata dawnego, w przestrzeni ogromnej betonu, formy zaplanowanej, odwiecznej walki o niezapomnienie w zachwycie mocy gapiów. Winszuję miastu tak utalentowanych ludzi. Dziękuję tym ludziom za tożsamość bez wstydu i korzenie potężne. Zatopić sie w zachwyt z dala od nieszczęść, odwrócić od jej twarzy wzrok – tak, ostatecznie nieznanej – i oddać hołd należny. Należy się, oczywiście. Miasto musi być ogromne, żebyśmy mogli poradzić sobie z nami samymi i uciec od siebie ostatecznie. Nawet na zawsze.

    Nie miałem odwagi powiedzieć ci „dzień dobry”, oddać kawałka radości wpisanej tak głęboko we mnie – zupełnie wbrew sobie. Wytresowany w kolejnych próbach porażek bolesnych, nauczony: „należy się podnosić” – ktoś mówił, że to ważne – podnoszę się na komendę. Nieustannie i bezwolnie. Za każdym razem.

    Wytresowany, żeby nigdy nie upaść przy tobie, odszedłem.

    Miasto zostanie mi jedyną formą przetrwania. Weń ucieknę.

  • w Obiektywach

    Może by mi powiedział wtedy
    chociaż wątpię, że nie opuścił wzroku,
    co widzial w spojrzeniu Świat
    twoich morskich oczu.
    Ja podglądałem w obiektywach,
    nie wiedząc o niczym.
    Dziś na zdjęciach,
    ty plecami do mnie,
    On milczy.

  • głos, śmiechem

    narysowałaś mnie linią swoich ust

    spojrzeniem sprawiłaś, że jestem

    dałaś światło, tańcząc wtedy nad zatoką

    głos, śmiechem

    dziś już nie potrafię powiedzieć nikomu

    jaki jestem

    i wszystko wokół

  • Cisza

    Trudno się przyznać, inaczej niż na głos, bo przed samym sobą. Eteryczna myśl. Przeciśnięta przez zęby, wyszeptana szybko i przyszyta kolejną modlitwą. Ukryty w ciasnych, czterech ścianach. Na kolanach. Chociaż nie wejdzie już i nie zobaczy, nawet przez próg, w odbiciu lustra kawałka stóp i zgiętych nóg. Nikt. Cisza nie potrafi uchylać drzwi.

  • Można było

    Można było.
    Ukrywać wszystko. Podziwiać.
    Otwarcie, zza przemęczonych oczu.
    Zachowywać dla siebie. Nie mówić nikomu.
    Można było.
    Widzieć więcej niż i nie powiedzieć nic.
    Zostać samemu i stanąć z boku.
    I w końcu. Można było.
    Ukryć się w środku.
    Nie mówić już nic.

  • Komplementy

    Chciałem tylko ci przypomnieć, że fizjoligiczne rytuały, tytaniczne próby przetrwania – dnia kolejnego – w eseju naszego życia, nie są niczym co warto by zapisać na jego kartach.
    Nie chcę zaś, żeby przyszła ci myśl, że drażnię się lub jestem niegrzeczny.
    Nie chcesz bym kiedykolwiek zniżył się do podłego uczucia jakim jest litość.
    Przepraszam, że może brałem za wzór niewłaściwe osoby. Że może niezbyt uważnie czytałem podręczniki, że nie słuchałem historii z dziada na pradziada, bezmyślnie powtarzanych podczas naszych rodzinnych spędów. Że oszczędny w słowa, w ciszy i skupieniu, podważałem prawdy absolutne, absolutnie się tym nie przejmując. Zdaję też sobie sprawę, ale nie szukam usprawiedliwienia, że wyposażeni szczodrze w słowa, nie będące własnościa moją, ani twoją, w poglądy nie-nasze i  bez zastanowienia, zostaliśmy wysłani w Świat przemierzać życie. Zupełnie nieprzygotowani, dokądś. Tylko tu już zbyt ciasno. W drodze kroki się poplątały.
    Przepraszam.
    Nie zapamietałem kształtu mapy na tej jednej z ostatnich lekcji, a kiedy była okazja, tak niechlujnie ją przerysowałem, że ostatecznie trafiłem do miejsc nieopisanych. Tam zostaly moje dusza i marzenia.
    Z powrotem wciągniety w szereg. Dławię sie pod ilością spojrzeń, jestem przerażony odpowiedzialnością, którą mam brać za coś do czego nie śmiałbym rościć praw – nigdy. Z szacunku do wolności oddaję ci. Coś, co zawsze było tylko w twoich rękach i tylko twoją własnością. Już nie zdadzą się na nic moje komplementy. Zapewnienia. Twoja dobra wola.Twoja miłość.
    – To życie jest twoje. Proszę.

  • ..cholera, Kundera.

    Milan obiera nas z każdej powierzchowności. Jak Tomasz skalpelem rozdziera powłokę, ale w przeciwieństwie do tego dziwkarza, nie szuka niewyobrażalnego. Przeciwnie. Wybiera wszystko po kolei, patroszy jak rybę. Wyciąga na biały blat stołu pisarskiego, mierzy i nazywa. Nie odkłada na miejsce. Zostawia te błyszczące kawałki nas samych, by zgniły i zropiały w mętną breję. Wylaną wielkość, niepowtarzalność. Matowe ideały. Obciekają z czasem, spadają na strony książki, sklejają palce. Patos ginie pod jego piórem wraz z nadzieją.
    To co wyobrażamy, o nas samych, o innych.. cholera, Kundera masz rację. Nie zostawiasz dużego wyboru.
    Każesz nam żyć odważnie.
    Sięgać po nieodwracalne.
    Na co czekasz?

  • „Ja” we mnie

    Ile jest „Ja” we mnie. Zaprojektowany pod innych, zawiłe relacje, pułapki światów i kleszcze wymagań. Ile jest w tym mnie, ile jest w tym nas wszystkich. Wymagam od siebie wartości przewartościowanych. Akceptacji w grupie. Dobrego słowa. Uśmiechu. Nagrody. Tylko, czy to wszystko daje komukolwiek szczęście? A co najważniejsze, czy daje mnie?

    Twoi znajomi nie przepadają za mną, a ja wolę ich unikać. Mam kilku swoich. Niewielu. Udało nam się osiągnąć wątłą nić porozumienia. Nadrabiamy wolą dialogu. Prowadzimy dyskusje o abstrakcjach, o twardej ziemi pod stopami. O marzeniach. Trzymamy się racjonalizmu i latamy wysoko, chociaż powietrzem oddychamy tym samym, świat przed naszymi oczami, jest zupełnie – zupełnie – inny. Ja bym chciał wszystko zrozumieć i wszystko poznać.

    Słyszę muzykę zza zamkniętych powiek. Pamiętam chłód nocy, zieloną soczystość zapachu trawy. Ścinają mnie z nóg wspomnienia, których wolałbym nie pamiętać, sprowadzają do parteru noce bezsenne, sny na jawie, a mimo to wolę królestwo racjonalizmu. Mimo to, widzę granatową czerń nocy i potrafię ją docenić bardziej, zwrócić uwagę mocniej, złamać największy ciężar, na krawędzi jej wątłej wartości – nie dla mnie.

    W tym szaleństwie jest metoda. W tym królestwie umysłu, jest spora dawka szaleństwa. Jeżeli jesteś szalony, to tylko najlepszy plan – tę wizję potrafi spełnić. Musisz wymagać od siebie rzeczy wielkich, przerastających twoje możliwości – żeby im sprostać. Zrozumieć różnicę między patrzę i widzę, poza definicją czynności i bierności. Poświęcić – o zgrozo – dobre wychowanie, grzeczność, uprzejmość. W granicach etyki. Wymagań estetyki. Dozwolone wszystko, o czym wiesz.

    Wracając do pytania, ile jest „Ja” we mnie, ile jest Projektu, w mojej wolności, a ile ze mnie, mogę dać tym, których cenię najbardziej. Tych z opinią, a nie tych dobrze wychowanych.

  • Dla zuchwałych

    Prolog

    Czeluście piekieł

    Aktor klęczy na scenie. Ma rozpiętą koszulę do połowy odsłaniającą nagi tors. Za tło służy stare, poplamione, czerwone prześcieradło. Aktor unosi dłonie przed siebie, w górę, w geście błagania. Ukryty przed publicznością Operator wentylatora włącza maszynę. Podmuch powietrza burzy włosy Aktora i rozwiewa prześcieradło . Operator podsypuje wiatr pieprzem Cayenne. Aktor kicha, co wywołuje śmiech wśród publiczności. /* trzeba uprzedzić publikę o śmiechu jakimś transparentem – Producent*/ Zanosząc się śmiechem nikt z Publiczności nie widzi łez Aktora. /*pieprz Cayenne jest bardzo ostry – Redaktor*/ Gasną światła, śmiech ucicha. Słychać Scenarzystę wnoszącego meble na scenę i smarkającego Aktora. Całość trwa może ze 3 minuty.

    Scena I

    Pokój

    Zapala się światło. Na scenie znajduje się stary, rozwarstwiony na brzegach blatu, drewniany stół i 3 krzesła. Aktor siedzi na jednym z nich, przy stole. Pozostałe są niedbale rozstawione wkoło. Aktor przerzuca coś ,co z punktu widzenia Publiczności wygląda jak kolorowe zdjęcia lub wycinki czasopism i starych gazet. Na stole znajduje się popielniczka wypełniona po brzegi niedopałkami papierosów. Znad popielniczki unosi się dym. Aktorowi towarzystwa dotrzymuje dzbanek , którego zawartością, sądząc po białej filiżance obok ,może być kawa. Aktor mruczy coś pod nosem, kontynuuje przeglądanie papierów i po około minucie unosi głos, będąc słyszalnym dla Publiczności.

    Aktor Posklejałem to. W końcu.

    (więcej…)

  • Doganiam Pana

    Odmierzam czas. Definiuję początek i koniec. Przy pomocy nawet najprostszych gestów. Musi być coś, czego można sie uchwycić. Coś, co nie trwa wiecznie. Coś, co się skończy.
    Wtedy, wśród zabielonych ścian małego mieszkania, za klepsydrę posłużyły dwie, zdobione kwiecistym wzorem filiżanki. Jego stare dłonie wygrzebaly, choć już z nie małym trudem, dwie torebki herbaty. Droższa, ze sznureczkiem i etykietą – dla mnie. Gościa. Tańsza, z najtańszej sieci, ale tak samo skrupulatnie ukryta, w rozdartych już, jedno-niejednorazowych plastikowych woreczkach, dla Niego. I łyżka – jednak dwie – słodzika o smaku owoców leśnych. Ten postawny mężczyzna, już przygarbiony ciężarem lat, odmierzył chwilę. Precyzyjnie, równo z gwizdem pary  chromowanego czajnika.

    (więcej…)