Może by mi powiedział wtedy
chociaż wątpię, że nie opuścił wzroku,
co widzial w spojrzeniu Świat
twoich morskich oczu.
Ja podglądałem w obiektywach,
nie wiedząc o niczym.
Dziś na zdjęciach,
ty plecami do mnie,
On milczy.
Autor: Badam
-
w Obiektywach
-
głos, śmiechem
narysowałaś mnie linią swoich ust
spojrzeniem sprawiłaś, że jestem
dałaś światło, tańcząc wtedy nad zatoką
głos, śmiechem
dziś już nie potrafię powiedzieć nikomu
jaki jestem
i wszystko wokół
-
Cisza
Trudno się przyznać, inaczej niż na głos, bo przed samym sobą. Eteryczna myśl. Przeciśnięta przez zęby, wyszeptana szybko i przyszyta kolejną modlitwą. Ukryty w ciasnych, czterech ścianach. Na kolanach. Chociaż nie wejdzie już i nie zobaczy, nawet przez próg, w odbiciu lustra kawałka stóp i zgiętych nóg. Nikt. Cisza nie potrafi uchylać drzwi.
-
Można było
Można było.
Ukrywać wszystko. Podziwiać.
Otwarcie, zza przemęczonych oczu.
Zachowywać dla siebie. Nie mówić nikomu.
Można było.
Widzieć więcej niż i nie powiedzieć nic.
Zostać samemu i stanąć z boku.
I w końcu. Można było.
Ukryć się w środku.
Nie mówić już nic. -
Komplementy
Chciałem tylko ci przypomnieć, że fizjoligiczne rytuały, tytaniczne próby przetrwania – dnia kolejnego – w eseju naszego życia, nie są niczym co warto by zapisać na jego kartach.
Nie chcę zaś, żeby przyszła ci myśl, że drażnię się lub jestem niegrzeczny.
Nie chcesz bym kiedykolwiek zniżył się do podłego uczucia jakim jest litość.
Przepraszam, że może brałem za wzór niewłaściwe osoby. Że może niezbyt uważnie czytałem podręczniki, że nie słuchałem historii z dziada na pradziada, bezmyślnie powtarzanych podczas naszych rodzinnych spędów. Że oszczędny w słowa, w ciszy i skupieniu, podważałem prawdy absolutne, absolutnie się tym nie przejmując. Zdaję też sobie sprawę, ale nie szukam usprawiedliwienia, że wyposażeni szczodrze w słowa, nie będące własnościa moją, ani twoją, w poglądy nie-nasze i bez zastanowienia, zostaliśmy wysłani w Świat przemierzać życie. Zupełnie nieprzygotowani, dokądś. Tylko tu już zbyt ciasno. W drodze kroki się poplątały.
Przepraszam.
Nie zapamietałem kształtu mapy na tej jednej z ostatnich lekcji, a kiedy była okazja, tak niechlujnie ją przerysowałem, że ostatecznie trafiłem do miejsc nieopisanych. Tam zostaly moje dusza i marzenia.
Z powrotem wciągniety w szereg. Dławię sie pod ilością spojrzeń, jestem przerażony odpowiedzialnością, którą mam brać za coś do czego nie śmiałbym rościć praw – nigdy. Z szacunku do wolności oddaję ci. Coś, co zawsze było tylko w twoich rękach i tylko twoją własnością. Już nie zdadzą się na nic moje komplementy. Zapewnienia. Twoja dobra wola.Twoja miłość.
– To życie jest twoje. Proszę. -
..cholera, Kundera.
Milan obiera nas z każdej powierzchowności. Jak Tomasz skalpelem rozdziera powłokę, ale w przeciwieństwie do tego dziwkarza, nie szuka niewyobrażalnego. Przeciwnie. Wybiera wszystko po kolei, patroszy jak rybę. Wyciąga na biały blat stołu pisarskiego, mierzy i nazywa. Nie odkłada na miejsce. Zostawia te błyszczące kawałki nas samych, by zgniły i zropiały w mętną breję. Wylaną wielkość, niepowtarzalność. Matowe ideały. Obciekają z czasem, spadają na strony książki, sklejają palce. Patos ginie pod jego piórem wraz z nadzieją.
To co wyobrażamy, o nas samych, o innych.. cholera, Kundera masz rację. Nie zostawiasz dużego wyboru.
Każesz nam żyć odważnie.
Sięgać po nieodwracalne.
Na co czekasz? -
„Ja” we mnie
Ile jest „Ja” we mnie. Zaprojektowany pod innych, zawiłe relacje, pułapki światów i kleszcze wymagań. Ile jest w tym mnie, ile jest w tym nas wszystkich. Wymagam od siebie wartości przewartościowanych. Akceptacji w grupie. Dobrego słowa. Uśmiechu. Nagrody. Tylko, czy to wszystko daje komukolwiek szczęście? A co najważniejsze, czy daje mnie?
Twoi znajomi nie przepadają za mną, a ja wolę ich unikać. Mam kilku swoich. Niewielu. Udało nam się osiągnąć wątłą nić porozumienia. Nadrabiamy wolą dialogu. Prowadzimy dyskusje o abstrakcjach, o twardej ziemi pod stopami. O marzeniach. Trzymamy się racjonalizmu i latamy wysoko, chociaż powietrzem oddychamy tym samym, świat przed naszymi oczami, jest zupełnie – zupełnie – inny. Ja bym chciał wszystko zrozumieć i wszystko poznać.
Słyszę muzykę zza zamkniętych powiek. Pamiętam chłód nocy, zieloną soczystość zapachu trawy. Ścinają mnie z nóg wspomnienia, których wolałbym nie pamiętać, sprowadzają do parteru noce bezsenne, sny na jawie, a mimo to wolę królestwo racjonalizmu. Mimo to, widzę granatową czerń nocy i potrafię ją docenić bardziej, zwrócić uwagę mocniej, złamać największy ciężar, na krawędzi jej wątłej wartości – nie dla mnie.
W tym szaleństwie jest metoda. W tym królestwie umysłu, jest spora dawka szaleństwa. Jeżeli jesteś szalony, to tylko najlepszy plan – tę wizję potrafi spełnić. Musisz wymagać od siebie rzeczy wielkich, przerastających twoje możliwości – żeby im sprostać. Zrozumieć różnicę między patrzę i widzę, poza definicją czynności i bierności. Poświęcić – o zgrozo – dobre wychowanie, grzeczność, uprzejmość. W granicach etyki. Wymagań estetyki. Dozwolone wszystko, o czym wiesz.
Wracając do pytania, ile jest „Ja” we mnie, ile jest Projektu, w mojej wolności, a ile ze mnie, mogę dać tym, których cenię najbardziej. Tych z opinią, a nie tych dobrze wychowanych.
-
Dla zuchwałych
Prolog
Czeluście piekieł
Aktor klęczy na scenie. Ma rozpiętą koszulę do połowy odsłaniającą nagi tors. Za tło służy stare, poplamione, czerwone prześcieradło. Aktor unosi dłonie przed siebie, w górę, w geście błagania. Ukryty przed publicznością Operator wentylatora włącza maszynę. Podmuch powietrza burzy włosy Aktora i rozwiewa prześcieradło . Operator podsypuje wiatr pieprzem Cayenne. Aktor kicha, co wywołuje śmiech wśród publiczności.
/* trzeba uprzedzić publikę o śmiechu jakimś transparentem – Producent*/
Zanosząc się śmiechem nikt z Publiczności nie widzi łez Aktora./*pieprz Cayenne jest bardzo ostry – Redaktor*/
Gasną światła, śmiech ucicha. Słychać Scenarzystę wnoszącego meble na scenę i smarkającego Aktora. Całość trwa może ze 3 minuty.Scena I
Pokój
Zapala się światło. Na scenie znajduje się stary, rozwarstwiony na brzegach blatu, drewniany stół i 3 krzesła. Aktor siedzi na jednym z nich, przy stole. Pozostałe są niedbale rozstawione wkoło. Aktor przerzuca coś ,co z punktu widzenia Publiczności wygląda jak kolorowe zdjęcia lub wycinki czasopism i starych gazet. Na stole znajduje się popielniczka wypełniona po brzegi niedopałkami papierosów. Znad popielniczki unosi się dym. Aktorowi towarzystwa dotrzymuje dzbanek , którego zawartością, sądząc po białej filiżance obok ,może być kawa. Aktor mruczy coś pod nosem, kontynuuje przeglądanie papierów i po około minucie unosi głos, będąc słyszalnym dla Publiczności.
Aktor Posklejałem to. W końcu.
-
Doganiam Pana
Odmierzam czas. Definiuję początek i koniec. Przy pomocy nawet najprostszych gestów. Musi być coś, czego można sie uchwycić. Coś, co nie trwa wiecznie. Coś, co się skończy.
Wtedy, wśród zabielonych ścian małego mieszkania, za klepsydrę posłużyły dwie, zdobione kwiecistym wzorem filiżanki. Jego stare dłonie wygrzebaly, choć już z nie małym trudem, dwie torebki herbaty. Droższa, ze sznureczkiem i etykietą – dla mnie. Gościa. Tańsza, z najtańszej sieci, ale tak samo skrupulatnie ukryta, w rozdartych już, jedno-niejednorazowych plastikowych woreczkach, dla Niego. I łyżka – jednak dwie – słodzika o smaku owoców leśnych. Ten postawny mężczyzna, już przygarbiony ciężarem lat, odmierzył chwilę. Precyzyjnie, równo z gwizdem pary chromowanego czajnika. -
Wytypowany, inkaustem namalowany
Słowa to zabawna sprawa. Codziennie płyną z nas potokiem. Ważne, nieważne. I giną. Już w sekundę po tym, jak ujrzą światło dnia, blade oblicze latarni, migoczący blask świec. Mrok. Słowa zostawiają ślady, lecz i te – czas -zamaszyście zmywa, śmierdzącym mopem. Najzabawniejsze, że to my sami, przez wielu, w te słowa jesteśmy obracani. Słowa są narzędziem tchórzy i bohaterów. Chowamy się za nimi, jak za tarczą. Sami, inni. W słowa ubrani. Chowamy strach i wbrew 'wszem i wobec”, ciągle jesteśmy, myleni. Słowa mówią, jaki mam kolor oczu, chociaż sam nie umiem go opisać i słowa tną Cię, w środku i z zewnątrz mimo, że nieprawdziwe – wbrew ciszy, która, może powinna już być między nami. Ona pozostawia miejsce, na całą ciekawość pomiędzy.
Sam przeplatam tylko, ciszę, słowami. I jak bardzo wierzę, w tę całą ulotność dźwięków, w obłudę słów, co każdy wypowiedział – jak najpewniej – nie wypowiedzianych nigdy. Jak w to wierzę, to ponieważ do wiary, już niewiele pozostało i jest też „słowo”, zapisane. To – jak szlachetny znak – wytypowany, inkaustem namalowany, broni wszystkiego, co pomyślałem, co chciałbym by zostało i czego ten brudny brud szmaty, czasu, nie zmaże. W tych słowach znów, ukryłem siebie – przed sobą. Słusznie.
Wierzcie lub nie, kiedy do nich wracam, one wracają do mnie. Stoją, błyszczą w odbiciach łez i pokazują, że nic, że jest dalej, że trwa. To jak prawda, która w ułamek sekundy staje się inną, zapisana, jest nią już do końca. Nawet w trakcie ułamka sekundy, przez te kilka lat, w mianowniku i przez zawsze. Nawet po tej chwili, mogę powiedzieć, tylko powtarzając prawdę. Nic się nie zmieniło. Ratuję te słowa, wbrew wszystkim.