Odjebałem się. Spodeń inny niż przez cały tydzień i najlepsza bluza. Twarz nie ta sama, starsza. Świeżość odległa, ale nie, że wczorajsza. Wyszedłem w tę smutną noc, czyli w sobotę. W mieście neonów odbitych w kałużach i wilgotnym asfalcie.
„Dzyń”, „dzyń” zaśpiewał za mną dzwonek i drzwi zamknęły się. Trochę chłodu wkradło się ze mną. Ona podeszła, filigranowa w czarnym kimono, cicho jak wiatr. Nigdy nie wiem co jej powiedzieć, słowa wydają się niezdarne. Kiedy otwieram usta, słyszę coś jakby „u’ga u’ga, bu’mpa bu’mpa”, jakby tylko gesty były na miejscu, więc delikatnie zabieram się za uśmiech, powoli, wstydliwie schylam głowę i wypycham przed siebie, cicho, w napięciu: czy stolik, dla jednej osoby się znajdzie?
Reszta to poezja, słodka i czysta. Minimum ruchów, wszystko na miejscu, na swoje miejsce, ziarnko do ust, odgłos chrupania, siorbanie zupy, cisza w zaparowanym świecie imbiru i fermentowanej kapusty.