Budzę się. Sobota, 6:30 rano. Niewyobrażalne. Śniadanie ascetyczne. Porcję obciąłem miesiąc temu. Używam nawet mniejszej miski. Müsli i kawa. Pasza. Przeżuwam powoli, wysysając dwu-procentowe mleko spomiędzy końskiego smakołyku. Papieros na balkonie zabija smak. Obserwuję niebo oblane czerwienią. Zarumienione, jakby nakryło Noc w łóżku z nastoletnią dziewczyną. Złotą linię horyzontu, odcinającą wczorajszy dzień i dziś. Widok, który dodawał sił w ciągu ostatnich czterech lat.
Zwodził, zwiódł.
Ściska serce.
Słońce wstaje dalej. Ospale. Jednak niepowstrzymanie. Przeciągam się. Wewnątrz łomot kości. Trzeszczą ostrzegawczo. Wytarte stawy. Pod prawą łopatką coś gruchnęło – stłumione „chrup”. Czuję się jeszcze gorzej. Noc daje za wygraną. Niespełnione marzenie. Myśl, która miała odmienić życie. Poczekają. W białym świetle dnia zabrakło odwagi.
Gaszę niedopałek w przepełnionej popielniczce.
Siadam przy stole. Przecieram opuchnięte powieki. Przyciskam mocno dłonie do ust. Krztuszę się chwilę. Strużka wody spływa po policzku. Z nosa cieknie śluz. To tyle. Z patosu, z piękna. Papierowy ręcznik, zawsze pod ręką. Wycieram blat. Idę przemyć twarz. Lustro stawia pytanie, to samo co zawsze. Nie mam odpowiedzi i dziś. Wiem tylko, że to brak przebaczenia. To krawędź poczytalności. Znam takich, którzy poszli dalej. Poszukując. Nadziei. Wiary. Miłości. Znam takich, którzy odnajdywali wszystkie trzy, pieprząc się w łóżku z inną. Pobędę tu. Ostatni dzień. W pokorze, z zegarkiem w ręku. Odliczając.
Jutra nie ma, jest tylko dziś.
– Dzień dobry – szepczę.